„Piękna świniarka” M. Larni

Niektórzy mówią, że 'faceci to świnie’. Jeśli iść dalej tym tokiem, żony owych są poniekąd świniarkami. Taką własnie myśl odnaleźć można w historii o jednej z nich:

”- (…) Żyłem jak świnia…
– I będziesz dalej tak żył. Ale ja nie chcę być dłużej twoją pastuszką. Nie urodziłam się na świniarkę. 
– Nie, ty naturalnie nie jesteś… chociaż…
– Co?
– No tak… Trzeba tylko przyznać, że wszystkie żony są do pewnego stopnia świniarkami. Ale ja chciałbym ci teraz coś powiedzieć, kochana Minno: ty jesteś najpiękniejszą świniarką świata. ”

Nastoletnia dziewczyna z Virginii, razem z matką i swoim ojczymem, Finem, przenosi się do Finlandii. Minna jest pełna obaw, jednakże horoskop zapowiada jej zagraniczną podróż, więc jedzie. Kilka lat później ojczym umiera, matka wraca do Stanów. Bohaterka zostaje jednak w Finlandii, którą zaczyna nawet nazywać swoją ojczyzną. Minnie udaje się dostać pracę w jednej firmie, a później sama staje się przebojową bizneswoman, bardzo szybko pomnaża swój dorobek (głównie dzięki przedsiębiorczej intuicji, która objawia się na wiele sposobów).

Minna ma dystans do fińskich mężczyzn (o innych raczej nie wspomina). Opisuje Finów zwykle jako typów, którzy wylewnie wyznają kobiecie miłość tylko wtedy, gdy chcą ją zaciągnąć do łóżka. Często wytyka im ograniczony sposób myślenia i prostactwo. Szuka tego jedynego, przeznaczonego jej osobnika spod pod znaku panny, który stawia stopy do środka (tak, jak to w horoskopie opisano). Wychodzi za mąż dwa razy, tyleż samo się rozwodzi, a ostatecznie towarzyszem jej życia staje się pies.

Cała opowieść rzuca lekko ironiczne i krytyczne światło na rozwijającą się  Finlandię XX wieku. Ogromną jej zaletą jest specyficzny żart i lekkie pióro. Może zaskakiwać, że autorem krytytykującego obrazu Finów jest ich współrodak (płci męskiej), a nakreślone w Świniarce  portrety nie są zbyt pochlebne. Niemniej uważam taki zabieg za iście intrygujący, a dozę dystansu, szczyptę sceptycyzmu i przymróżenie oka biorę jedynie za dobrą kartę.

Mądrzy znawcy literatury ustawiają twórczość Larniego w kategorii fińskiego humoru. Ja ustawiam Świniarkę na półkę moich ulubionych powieści.

Ogólna ocena: bardzo pięć plus 🙂

“Piękna świniarka czyli wspomnienia radcy handlowego Minny Karlsson-Kananen” (Kaunis sikopaimen eli Talousneuvos Minna Karlsson-Kanasen muistelmia), Martti Larni, tłum. C. Lewandowska, Wyd. Poznańskie (1970).

Ola

Zasłuchana w fińską muzykę fanka filmów Kaurismäkiego i twórczości Paasilinny. Wierzy, że kiedyś będzie mówić po fińsku ;)

Jestem Buka, czyli o szukaniu ciepła

Przyszła szara i posępna, przyszła prawie-jesień. W tych pięknych okolicznościach przyrody ja jestem jak Buka. Smętnie przemykam przez codzienność i szukam ciepła. Zupełnie, jak ona. Byłam wczoraj w poszukiwaniu tegoż (i straconego czasu też) w pijalni czekolady. O, jaki to ciepły i przyjemny balsam dla ciała i duszy. Niestety, prędzej czy później trzeba znów przyzwyczajać się do chłodnej rzeczywistości. Przychodzi mi na myśl tylko jedno. Jedno, co jest jednak zatrważające, bo nie ma nawet zimy, nawet jesieni, a ja myślę tylko o tym, by zamknąć się w saunie, wyparować trochę, nagrzać, wygrzać, wygrzewać, ocieplać. Mam obawy przed tymi innymi saunami, a już siedzenie w saunie infrared wywołuje u mnie lekki niepokój – bo jak można się tak nagrzewać mechanicznie, bez piecyka i kamieni?!
Ten, kto czytał Muminki wie, że Buka była smutna. Biedna, smutna Buka błąkała się na mrozie, wzbudzała postrach i szukała ciepła. Jak tylko znalazła ognisko, siadała na nie, chcąc się ogrzać. Niestety, ogień szybko gasł, Buka smutniała na nowo i wznawiała poszukiwanie ciepła.
W jeden szczególny sposób szukam ciepła. Szukam go przy miękkim świetle lampki rzucanym na strony książek, tak, żeby się litera(tura)lnie zagrzać. Stopień mojego ogrzania zależy od tego, jaką temperaturę ma moja lektura. Ostatnia, „Harjunpää i kapłan zła”(1), była raczej chłodnawa. Moja przygoda z fińskimi kryminałami jest bardzo skromna. Zaczęłam od „Pułapki”(2), nieźle intrygującej i całkiem przyjemnej. Później była „Kobieta ze śniegu”(3) i mimo wszechobecnego mrozu, książka nawet dobra. A ostatnio był „Kapłan”. Więcej grzechów, tytułów, nie pamiętam.
Ostatnimi czasy patrzę, jak rynek polski wzbogaca się o kolejne fińskie kryminały i trillery. Jest i „Mężczyzna o twarzy mordercy”, „Dobry brat, zły brat”(4). Jest też coś ekologicznego, bo Finowie nie byliby sobą, gdyby o ekologię nie zachaczyli – a zachacza o nią Isomäki z „Lit-6″(5) . Ciekawie brzmi też „Wirus Ebola w Helsinkach”(6) , ale póki co siła wyższa powstrzymuje mnie od lektury powyższych, dlatego, że głównie polegam jedynie na wyposażeniu miejskiej biblioteki, ubogiej w fińskie „nowości”.
Niedawno ukazała się powieść klasyka, Waltariego, „Kto zabił panią Skrof”(7), kryminał rzecz jasna. Coś nie mogę się do tego autora przekonać. Sama nie wiem dlaczego. Pamiętam tylko, że kilka lat temu, przy pierwszym spotkaniu, bardzo mnie znudził. Ale spróbuję jeszcze raz, wiadomo, po latach umysł już nie ten sam 🙂 I zaczęłam być go ciekawa również po tym, jak Edith na FB napisała, że wspomniany kryminał jest „miejscami bardzo zabawny”. A ja lubię miejscami zabawne książki 🙂

Z drugiej strony, przydałby się nieco odmiany klimat, właśnie taki z dala od chłodnego powiewu kryminałów, morderstw, brutalności, panoszącego się zła i ludzkiego zepsucia. Tu przychodzi mi na myśl Arto Paasilinna – mój ulubiony fiński pisarz, niestety po polsku znany tylko z dwóch książek: „Wyjącego młynarza„(8) i „Fantastycznego samobójstwa zbiorowego”(9). Obie te pozycje cechuje niezwykły humor i lekkość. Co by się nie działo, obie każą (choć ta druga w większym stopniu) wierzyć w lepsze jutro i obok sporej dawki optymizmu, aplikują też przy okazji trochę ocieplenia. Coś mi mówi, że taki „Egipcjanin Sinuhe”(10) też by się tu nadał, szukam przecież ciepła, a Egipt zimny nie jest. Czyli co, mam się jednak przekonać do Waltariego? Większość półki sygnowanej „lit. fińska” w mojej bibilotece zajmuje ten oto, więc może i jednak powinnam… Ostatecznie można jeszcze z głębi serca zawyć, jak młynarz, i poczekać na zimę, bo zimno w zimie to zupełnie racjonalna sprawa, z którą dyskutować nie sposób.

(1) „Harjunpää i kapłan zła” M.Y.Joensuu / tłum. Kojro, wyd. Kojro 2005.
(2) „Pułapka” M. Sariola / tłum. Muranyi, wyd. Poznańskie 1979.
(3) „Kobieta ze śniegu” L. Lehtolainen / tłum. Musielak, wyd. Słowo/obraz terytoria 2004.
(4) „Mężczyzna o twarzy mordercy” & „Dobry brat, zły brat” M. Rönkä / tłum. Musielak, wyd. Czarne 2011.
(5) „Lit-6” R. Isomäki / tłum. Kojro, wyd. Kojro 2008.
(6) „Wirus Ebola w Helsinkach” T. Soininvaara / tłum. Kojro, wyd. Kojro 2010.
(7) „Kto zabił panią Skrof” M. Waltari / tłum. Musielak, wyd. Literackie 2011.
(8) „Wyjący młynarz” A. Paasilinna / tłum. Kojro, wyd. Punkt 2003.
(9) „Fantastyczne samobójstwo zbiorowe” A. Paasilinna / tłum. Kojro, wyd. Kojro 2007.
(10) „Egipcjanin Sinhue” M. Waltari / tłum. Łanowski, wyd. Książnica 1998.

Ola

Zasłuchana w fińską muzykę fanka filmów Kaurismäkiego i twórczości Paasilinny. Wierzy, że kiedyś będzie mówić po fińsku ;)

Wsiąść do pociągu nie tak byle jakiego…

Rzecz o podróżowaniu do Finlandii, na doświadczeniach własnych osnuta.

Ensin: lentokoneella
Wybrałam najtańszy sposób dotarcia do Finlandii z Polski – samolot tanich różowych linii na W. Kupując bilety dwa/trzy miesiące wcześniej można złapać naprawdę dobre ceny, bilety za 19/36 zł. Podróżując bez bagażu rejestrowanego też płaci się mniej (trzeba się tylko -i zgodnie z przepisami- upchnąć do podręcznego). Do tego odprawa online, żeby było szybciej. Na lotnisko Wałęsy z dworca jedzie się jakieś pół godziny. Warto to wziąć pod uwagę planując podróż.  Kolejki do odprawy mogą być długie, trzeba się uzbroić w cierpliwość. Jeśli uda Wam się dobrze trafić, można liczyć na różnego rodzaju atrakcje, na przykład na alarm i ewakuowanie lotniska 😉 Jedyny minus tej całej sytuacji to ponad ośmiogodzinna przeprawa pociągiem do Gdańska, która w moim przypadku (także w drodze powrotnej) była absolutnie okropna.

Sam lot mija w mgnieniu oka, choć panujący na pokładzie szum może być nieco nieznośny. Ale widoki, Gdańsk i Turku znad chmur, są niezłą rekompensatą. Lądujemy na lotnisku, Turku Terminal 2. Nie ma co nastawiać się na wysoki standard. Ten terminal obsługiwany jest przez tanie linie, szału nie ma, ale wszystko funkcjonuje, jest gdzie usiąść i poczekać, a nawet i mały sklepik, w którym jednak za dużego wyboru nie było. Terminal z zewnątrz to niepozorny niski biały budynek.

Sitten: bussilla

 Lotnisko z centrum miasta łączy autobus linii numer 1, bilety w 2011: 2,50 e (zniżki tylko dla studentów fińskich z ichnią legitymacją). Przystanek znajduje się tuż przy terminalu. Do ścisłego centrum jedzie się pół godziny. Dokładne odjazdy, przyjazdy, czas podróży, rozmiar buta kierowcy i kolor tapicerki są do znalezienia na stronie reittiopas. Czekając na autobus w mieście, trzeba pamiętać o tym, żeby go sobie zawołać. Widząc nadjeżdżający wystarczy pomachać (jak na filmach na amerykańską taksówkę, więc światowo!), chociaż pewnie podskoki i inne tego rodzaju akrobatyczne kombinacje pewnie też się sprawdzą. Myślę, że dobrze to wiedzieć. Ja nie wiedziałam i to zaskoczenie, że mój autobus ot tak przejeżdża sobie mijając przystanek… pamiętam do dziś…

{ Linja-autoasema, dworzec kolejowy w Turku. Można jechać np. do pobliskiego Naantali odwiedzić Muminy }

Jadąc na lotnisko, by wrócić do Gdańska, przystanek, na którym trzeba wysiąść to Terminaali 2, nie Lentoasema. Wysiadając przy Lentoasema, wysiadamy na głównym lotnisku (takim dużym i bardzo ładnym). Oba przystanki nie są położone zbyt daleko od siebie, więc w razie potrzeby można spokojnie ten dystans pokonać na piechotę, ale i po co, skoro można dojechać tuż pod sam Terminaali 2. A, i Terminaali 2 otwiera się godzinę przed planowanym terminem odlotu. Wcześniejsze przybycie oznacza koczowanie przed budynkiem, skromnie wyposażonym w ławki na zewnątrz.

Junalla Turusta Pohjoiseen
Podróżowanie pociągiem po Finlandii uchodzi za rozrywkę raczej drogą. Ale przynajmniej standard o niebo lepszy od polskiego PKP. Bilety można kupić online i w specjalnych automatach na dworcach (gdzie płatność kartą) lub normalnie i po ludzku w kasach biletowych. Aha, jeśli idzie o zniżki, znów tylko dla opiskelijatów. Co godne zauważenia, gdy przez pomyłkę kupimy zły bilet, można go bez problemu i żadnych dopłat wymienić.

{ Kawałek pociągu i widok ze stacji w Tampere }

Każdy wagon pociągu jest dobrze oznaczony, więc znalezienie właściwego nie powinno stanowić kłopotu. Po zajęciu odpowiedniego miejsca, najlepiej tego przy oknie, można zacząć podziwiać widoki. Bo komu po kilku godzinach znudzi się jezioro, las, o, znowu jezioro, ale jakie duże, o! ludzie! We właściwym momencie głos, nie tylko przywita podróżujących i życzy miłej podróży, ale także poinformuje o rzeczach najistotniejszych – to jest o najbliższej stacji, możliwościach przesiadki, opóźnieniach, numerze buta konduktora lub zaprosi do skorzystania z niebywałej okazji spróbowania lokalnych truskawek. Konduktor sprawdza bilety na bieżąco tym pasażerom, którzy wsiedli na ostatniej stacji.

Ja Turussa?
Nocleg – z czystym sumieniem polecam Turku hostel na Linnankatu 39. Jakie szczęście trzeba mieć, by zarezerwować miejsce w pokoju 6 osobowym i mieć praktycznie cały pokój pusty? O, takie niespodzianki to ja lubię. Standard bardzo dobry, pokoje duże, w każdym lodówka. Łazienki i toalety, dzielone rzecz jasna na płcie, wspólne na korytarzu. Kuchnia duża z podstawowym wyposażeniem. Dodatkowo za dopłatą schowki na kłódkę (którą trzeba mieć lub kupić na miejscu). Hostel honoruje różne karty zniżkowe, jak ISIC czy Euro<26, więc zawsze coś tam na dodatkową paczuszkę salmiaków można uzbierać 😉
Wiele da się zobaczyć spacerując po mieście. Centrum, małe uliczki, promenada wzdłuż Aury. Można też wskoczyć na rower, nie trzeba martwić się o ścieżki.
Najważniejsze zabytki: katedra i zamek to mus i konieczność, nawet jeśli w Turku mamy tylko jeden dzień. Warto wiedzieć, że w katedrze znajduje się… bezpłatna toaleta. Samo miasto zachwyca architekturą. Niska, nieprzytłaczająca modernistyczna i ta druga, drewniana, tradycyjna. Wszystko razem stwarza zupełnie niezły klimat. Jest ładnie i spokojnie. Nie ma co dużo pisać, trzeba spróbować na własnej skórze.

Dla mnie pobyt w Turku był tylko miłym wstępem do dłuższego pobytu bardziej na północy kraju. Ale sądzę, że nie raz wybrałabym się do Turku ot, choćby i na weekend. Jeśli zatem mieszkacie blisko Gdańska lub nie odstrasza Was długa podróż pociągiem lub innym środkiem lokomocji do miasta bytności Łosia Naczelnego i chcecie pooddychać trochę fińskim powietrzem, krótki wypad do Turku będzie w sam raz. Mam nadzieję, że moje opisane tu doświadczenia na coś Wam się przydadzą.

Życząc miłych podróży, nie tylko do Turku, z fińskim pozdrowieniem się odmeldowuję.

PS. I jeszcze pomocne strony:

www.matka.fi – planowanie podróży – pociągi i autobusy
www.vr.fi – połączenia i rozkład jazdy pociągów
www.turku.fi  – strona Turku

 

Ola

Zasłuchana w fińską muzykę fanka filmów Kaurismäkiego i twórczości Paasilinny. Wierzy, że kiedyś będzie mówić po fińsku ;)

Terve terva

We wcześniejszym wpisie wspomniałam o tervie. Czas wyjaśnić, z czym to się je (chociaż próbować „surowej” tervy nie polecam!).

Terva, po naszemu dziegieć. Taka smoła wytwarzana z drewna czy raczej jego żywicy. Jest to ciemnobrązowa, prawie czarna, substancja nieco lepka. Dawno, dawno temu zaczęto używać tervy do konserwacji łodzi i domów z prostej przyczyny – posmarowana tervą powierzchnia była bardziej odporna i trwała. Poza tym terva okazała się doskonałym dodatkiem do niektórych potraw, alkoholu i cukierków.

Cukierków? – powtórzyłam sobie w głowie patrząc na kleksa z tervy spoczywającego na drewnianym „eko-talerzyku” (kto był na fińskim ognisku, ten wie, o co chodzi – to takie płaskie, cienkie, lekko wygięte kawałki wycięte z pnia pełniące funkcje talerza). I powinno mi w tej głowie zaświtać, że cukierki to w Finlandii są dość specyficzne (patrz: salmiakki). Ale nie zaświtało i wkrótce koniuszek mojego palca zanurzył się w ciemnej smolistej mazi. W końcu muszę spróbować wszystkiego, co fińskie (chociaż tę flunssę to mogłam sobie odpuścić!). Haps! Moje kubki smakowe szybko wysłały do mózgu odpowiednią informację – FUJ! W życiu nie próbowałam niczego, co smakuje równie ohydnie! Do tej pory pamiętam ten okropny smak, połączenie smaru, smoły (domyślam się, że tak mniej więcej te rzeczy mogą smakować;)), wędzonego dymu czy innych iście diabelsko-pochodnych wynalazków. Salmiakki przy tym to smakowity rarytas. Skrzywiona poskarżyłam się nawet towarzyszom, że terva jest gorsza od salmiaków, co wywołało niekryte rozbawienie wśród towarzyszów pochodzenia fińskiego.

Kilka dni później udało mi się zobaczyć, jak wygląda tradycyjny sposób wytwarzania tego specyfiku. Kiedyś robiło się ją częściej, obecnie w niewielu miejscach w Finlandii raz do roku, organizuje się pokazowe przygotowanie tervy. Na coś w rodzaju pikniku zjeżdżają się ludzie z okolicy, by za jakiś czas zgromadzić się przy wielkim kopcu. Ten kopiec stanowi sedno pokazu. Pod usypaną z ziemi górką znajduje się głęboki dół, gdzie składa się kawałki drewna, z którego wytapia się żywica, która później przemieni się w tervę (tak to przynajmniej zapamiętałam). Dookoła, u nasady ziemnego wzniesienia, rozkłada się drewno. Tak przygotowany materiał czeka teraz na odpowiednią celebrację. Zanim przystąpi się do innych działań, należy odprawić odpowiednie rytuały: „wychłostanie” kopca miotełką z brzozowych gałązek, „poświęcenie” go mlekiem i zadęcie z jego wierzchu w róg w kierunku czterech stron świata. Po tych zabiegach przystąpiono do podpalenia drewna, którym obłożony był kopiec. Gdy wszystko zaczęło się mocno kopcić, ogień przykryto ziemią. Tak (nomen omen) kopcący się kopiec  kopci się przez kilka dni, bo tyle mniej więcej zajmuje wytworzenie się świeżej tervy.

Na pamiątkę tego wydarzenia dostałam nawet dwie paczuszki terviastych cukierków, nazywam je roboczo „terviakami” 😉 Ku mojemu zaskoczeniu dodatek smoły do cukierków okazał się na tyle znikomy, że przygotowane z nim produkty były bardzo smaczne. Jedne z nich to połączenie tervy z mentolem – pastylki na gardło, bardzo skuteczne przy chrypce. Drugie natomiast bardziej miękkie pastylki z tervy i lukrecji z mocniejszym polotem dymu z wędzarni. Oba rodzaje lepsze od salmiaków 😉

Swoją drogą, jakie to dziwne, że w Finlandii coś, co funkcjonuje pod nazwą cukierka nie jest wcale słodkie. Przecież cała istota cukierka tkwi w jego słodkiej cukierkowatości. Jakoś nie mogę tego pojąć…

Ola

Zasłuchana w fińską muzykę fanka filmów Kaurismäkiego i twórczości Paasilinny. Wierzy, że kiedyś będzie mówić po fińsku ;)

Puhukaa hitaammin, olkaa hyvä!

„Lubimy salmiakki, tervę i mamy swampsockera. Jesteśmy dziwni, ale przynajmniej zdajemy sobie z tego sprawę” – kwituje dowcipnie Finka, a ja, po swoich obserwacjach, się z tym zgadzam. Udało mi się podpatrzeć z bliska, jak wygląda fińskie lato, jacy są Finowie, posmakować trochę fińskości (też tej na talerzu). Dzisiaj będzie o języku.

Moje ucho osłuchało się do tej pory z kilkoma fińskimi głosami w formie fińskiego wokalu lub nagrań do książek. Mnogość tychże na gdańskim lotnisku była miłą odmianą i miłym zaskoczeniem. Fińskie głosy, szybkie, zniecierpliwione, nakazujące lub przeciwnie cichsze, zastanawiające lub roześmiane i głośne, jak w pociągu do Pieksamäki, gdzie przez całą drogę grupa młodych Finek nie mogła przestać mówić i się śmiać.

Lądowanie w Turku (miasto z chmur wygląda cudnie!). Kołujemy, a na pokładzie rozlega się nieskładna orkiestra dzwonków telefonicznych. Tak, tak, tych właśnie – w różnych kombinacjach. Ktoś za plecami kwituje, że od razu słychać, że jesteśmy już w Finlandii.

 

Zatem: suomi, mode on. W Finlandii wypada przecież mówić po fińsku. Mam wrażenie, że cały, nie dość, że i tak skromny, zasób słownictwa wyparował mi szybciej niż policzenie: yy-kaa-koo. Missä on lähin ruokakauppa? – pada z moich ust w kierunku młodej Finki stojącej z synkiem na przystanku w okolicy turkuskiego zamku. Okazuje się, że nie wie, bo nie jest stąd, ale poleca spytać w pobliskiej budce z jedzeniem. Zgodnie z jej wskazówkami kieruję się w wyznaczone miejsce i zadaję to samo pytanie. Voisitko sanoa… pytam dużo starszej kobiety i po chwili zaczynam tego żałować, bo ta zaczyna tłumaczyć coś z prędkością światła. Moje zmieszanie rośnie proporcjonalnie do liczby wypowiadanych przez nią słów. Muszę się teraz wytłumaczyć, że anteeksi i takie tam, puhun suomea vähän, en ymmärrä… i z ochotą zapadnięcia się pod ziemię wyrzucam sobie w duchu, że jeszcze się tego fińskiego nie nauczyłam. Okazuje się, że nic nie szkodzi. Finka pyta, czy mówię po angielsku i próbuje tłumaczyć, jak dojść do sklepu spożywczego. Szuka słów, zastanawia się, wiąże zdania. Chociaż mówi bez większej wprawy, fascynuje mnie to, że w tym wieku (50-60 lat) próbuje mówić po angielsku i nawet jej wychodzi. Finka mówi coś o promie, który przepływa na drugą stronę rzeki, o 800 metrach jakie trzeba przejść. Udało się nam dogadać, dotarcie do owego ruokakauppa jest na to wystarczającym dowodem.

To prawda, że w Finlandii da się dogadać po angielsku, ale: w większych miastach (jak we wspomnianym Turku) można to zrobić bez problemu, w mniejszych natomiast może być z tym pewien kłopot, co nie koniecznie musi wyjść na naszą niekorzyść. Ot, w pewnej fińskiej mieścinie, pewna kasjerka w średnim wieku, pracująca w K-markecie stwierdziła, że widząc nas, rzucających się w oczy obcokrajowców, nie będzie sprawdzać nam paszportów przy okazji zakupu alkoholu, bo nie zna angielskiego, więc nie wie, jak o te paszporty poprosić.

{ M. Agricola, ten, co to fiński pospisywał na papier }

Sama dość często miksowałam fiński z angielskim (albo raczej angielski z fińskim, chociaż daleko mi było do Finnglisha). Na ten przykład, zwróciłam się do kierowcy autobusu, żeby pomógł mi zapakować moją przyciężką walizę do bagażnika. Voitko auttaa mulle? Se on… too heavy…

A właśnie, a propos jeszcze Finnglisha, a raczej Finnglisa – jak to by wymówili Finowie, angielski z fińskim akcentem jest taki uroczy! Jako, że w ichnim języku brak dźwięków typu „sz” i „cz”, zastępuje się je mniej szeleszczącymi „s” i „c”. I tak często usłyszeć można thank you very muc oraz sould I cance this, a o „otwieraniu” TV już nie wspomnę.

Oprócz angielskiego zawsze pozostaje uniwersalny język gestów. Finka pyta mnie, skąd znam fiński. Kirjasta?! – odpowiadam układając dłonie w niby książkę, bo wcale nie jestem pewna, czy akurat to właśnie powiedziałam.

A co mnie najbardziej zaskoczyło to… mówienie na wdechu! Czytałam o tym wcześniej, ale trudno mi było to wtedy sobie wyobrazić i trudno mi to teraz powtórzyć. Bo takie zwykłe joo, to jeszcze mi wychodzi, ale Finowie opanowali to doskonale i na wdechu mówią całe zdania. O zgrozo, tego nie polecam próbować, bo można się niechcący przydusić.

Zjadanie końcówek to już rzecz normalna. Finowie mówią książkowo tylko wtedy, gdy się im powie, żeby  mówili hitaaammiiiin – najlepiej jeszcze przedłużać to słowo w nieskończoność, wymuszając tym samym bardzo powolne tempo mówienia. Może wtedy da się ten piekielny język zrozumieć.

Wielkim zaskoczeniem dla Finów był sam fakt, że uczę się fińskiego. „Ale jak to, dlaczego?” pytali, a ja nie potrafiłam znaleźć żadnej wystarczającej odpowiedzi. Po kilku zdaniach wymienionych po ichniemu, młoda Finka niezasłużenie mnie komplementuje (jednakowoż bardzo to miłe). Puhut hyvä! – mówi, a ja zakrywam twarz dłońmi i szybko odpowiadam: En, puhun huonosti! Nyt olen ujo… Finka zrozumiała przesłanie, że czuję się zmieszana, pociesza mnie słowami „ei tarvitse! Puhut todella hyvä”.

Ze wskazówek praktycznych, dowiedziałam się, że moje fińskie „y” jest bardzo zagraniczne (bo za bardzo y-owe, a fińskie „y” winno wpadać gdzieś pomiędzy „y” a „u”). Poza tym mogłam się obyć z poprawną wymową „ö” i „ä”, oczywiście z ust fińskich, moich nie (niemniej bardzo lubię to ich zastanawiające się „ööööö” ) .

Kilka razy byłam z siebie naprawdę dumna, że rozumiem żywy, szybki język fiński w normalnej konwersacji. Niedługo potem uświadamiałam sobie, że Finowie, z którymi rozmawiam, mówią do mnie po angielsku…

Ola

Zasłuchana w fińską muzykę fanka filmów Kaurismäkiego i twórczości Paasilinny. Wierzy, że kiedyś będzie mówić po fińsku ;)

Moja Finlandia

Szaro, mgliście i chłodno. Nieprzyjemna aura i panująca w mieście chaotyczność podnosi moją tęsknotę do potęgi n-tej. Tęskni mi się za Finlandią, bardzo! Przez kilkanaście dni ładowałam swoje baterie fińskim słońcem, powietrzem, deszczem, spokojem. Teraz łapczywie czerpię z tych pokładów, ogrzewając się nimi jak kubkiem gorącej herbaty w długie zimowe wieczory.

Wracam myślami do najpiękniejszych widoków na Ziemi. Może to i zabrzmi banalnie, że Finlandia jest piękna, ale to najprawdziwsza prawda. Tak cudownych błękitów i zieleni w tylu odcieniach nie ma nigdzie indziej. Pamiętam, robiąc to zdjęcie, byłam strasznie zawiedziona, że aparat nie jest w stanie uchwycić i oddać tego cudownego krajobrazu. Zrobiłam je w Soiva Metsä, „grającym lesie” w Suomussalmi, wyposażonym w różnego rodzaju dziwne instrumenty, na którym grają ludzie, a czasem wiatr i leśne stwory. Już sam las wywarł na mnie spore wrażenie, ale ten widok przebija wszystko.


Było po 20, może przed 21, a słońce świeciło prawie tak mocno, jak w dzień. Niezwykłe.
Białe noce są wspaniałe. Słońce chowa się na chwilę za horyzont, a najciemniejszy moment „nocy” wygląda jak bardzo wczesny zmierzch. Nie sposób odgadnąć, która jest godzina, więc prawie codziennie pod wieczór zegarek nieźle mnie zaskakiwał. Po kilku dniach nauczyłam się spać w jasnym pokoju. Być może na dłuższą metę jest to męczące, może zmusza do ciągłego czuwania, ale po dwóch tygodniach zdążyłam przyzwyczaić się do tego tak bardzo, że pierwsza ciemna noc, widziana zza okna polskiego pociągu, wydała mi się dziwnie nienaturalna.

Herbata paruje, a ja myślę o saunie. Prawdziwa tradycyjna sauna. Dość małe pomieszczenie przy domku letniskowym. Kilkanaście sekund od jeziora. W środku drewniane ławki, nagrzany drewnem piec i wiadra z wodą. Ktoś rzuca wodę na kamienie. Budzi się duch sauny, löyly, i za chwilę jest wszędzie. Gorące powietrze uderza tak mocno, że muszę schować twarz w dłoniach. Jestem słaba, wiem, chowam się przed parą, zaciskam oczy. Finka śmieje się, że to nawet nie prawdziwa sauna, temperatura sięga ledwie za 65 stopni. Kilka łyżek wody później robi się jeszcze goręcej. Ratuję się zimną wodą. Po chwili udaje mi się przywyknąć do gorąca, więc siedzę w saunie i próbuję się spocić. Brzozowa miotełka pomaga się oczyścić. Palce marszczą się jak po długiej kąpieli, z vasty wydziela się cudny aromat, ogień w piecu gryzie drewno, że aż trzeszczy.

Mam wrażenie, że wszystko negatywne wyparowało ze mnie w saunie. Chce mi się spać (na drugi dzień budzę się wypoczęta jak nigdy), jeszcze przez jakiś czas siedzę nad jeziorem, z radia sączy się humppa, jeszcze jakieś melancholijne, stare fińskie piosenki, śledzę zachód słońca. Chciałabym zerwać ten widok z horyzontu, schować do kieszeni, a po powrocie do domu wytapetować sobie nim pokój, żeby wyglądał i brzmiał jak tamten wieczór.

Mój leniwy mózg buczy coś pod skronią, opanowało mnie dziwne uczucie. To tak, jakbym znalazła zagubione elementy układanki, zakurzone puzzle, które odnajdują się najbardziej nieoczekiwanym momencie. Wtedy zrozumiałam, że już nic nie będzie takie same, nie umiem przepędzić, pozbyć się tych wrażeń. Ten mały kawałek Finlandii wszczepia mi się w serce bez pytania i sprawia, że chcę tam wracać i że Finlandia, w tej małej cząstce, jest trochę moja.

Ola

Zasłuchana w fińską muzykę fanka filmów Kaurismäkiego i twórczości Paasilinny. Wierzy, że kiedyś będzie mówić po fińsku ;)